List 10 Palestyna „cała ziemia jest święta”

List 9 Znak od Wszechświata
21 grudnia 2023
List 11 Miłość własna
21 grudnia 2023
List 9 Znak od Wszechświata
21 grudnia 2023
List 11 Miłość własna
21 grudnia 2023

Drogi Dali,

jestem w domu rodziców. Jest zima. Na zewnątrz pada śnieg i muszę podtrzymywać ogień w piecu, żeby było ciepło.

Nie mam ochoty wyjeżdżać. Czuję, że to czas na podróże wewnętrzne i dlatego wkrótce będę służyć podczas Vipassany w Polsce. Do tego czasu marzę jedynie o ubieraniu się na różowo i pisaniu.
Niektórzy znajomi, którzy znają mnie wystarczająco długo, będą się śmiać. Bo zawsze było oczywiste, że lubię różowe ubrania, jednak obserwuję w sobie że potrzeba ubierania się na różowo, jest jeszcze bardziej odczuwalna, odkąd wróciłam z Palestyny.

Palestyna była moim wymarzonym kierunkiem, chyba odkąd dowiedziałam się, jak szybko ten kraj znika z map świata. Chciałam tam pojechać i doświadczyć jej, póki jeszcze mogłam. To było na mojej liście życzeń. Moje wielkie marzenie od młodzieńczych lat, ale dopiero teraz się spełniło. Wydaje mi się, że musiałam tam pojechać na koniec jakiejś osobistej podróży, i powiem Ci, dlaczego tak się czuję.

Jak wiesz zajmuję się opieką nad osobami chorymi na demencję, wprowadzając ich w mentalny stan „Domu” w momentach ich zagubienia. Gdy byłam zatrudniona na etacie, pracowałam przez dwa tygodnie, a przez resztę miesiąca miałam wolne. Do tego raz w roku przysługiwał mi sześciotygodniowy płatny urlop. To znaczy, że miałam dużo wolnego czasu i kilka ostatnich lat spędziłam w podróży. Byłam w wielu krajach: Jamajka, Kuba, Meksyk, Bahrajn, Maroko, Egipt, Turcja, Gwatemala…
Zwiedziłam też większość krajów w Europie.

„Och! Więc z pewnością kochasz podróże”. Zwykle to słyszę od ludzi.

Rzecz w tym, że właściwie nie. Nie chciałam aż tak dużo podróżować, być globtroterem, czy kimś w tym rodzaju. Odkąd pamiętam, marzyłam o lataniu, ale miało to być na latającym dywanie, a nie jakimś zwykłym środkiem transportu. Podobał mi się pomysł bycia bezpieczną, przyjemnie owiniętą i po prostu obserwowania świata z góry. Podróże samolotem, statkiem, samochodem i autobusem nie do końca temu odpowiadają. A jednak. Wiele razy tak podróżowałam.

Trzy lata temu byłam na przykład w Indiach, choć wyjazd do tego kraju nie był moim marzeniem. To moi przyjaciele marzyli o wakacyjnym wyjeździe do Indii i udało im się również i mnie tam zaciągnąć, pomimo tego, że nie było to miejsce na szczycie mojej listy podróżniczych marzeń.

Tak jak oni pragnęli zobaczyć Indie, tak ja wiedziałam, że Palestyna jest mi przeznaczona. W głębi duszy czułam, że to jest miejsce, do którego chce dotrzeć.

Kraj jest pod okupacją i odwiedzenie go nie jest najłatwiejsze. Na dodatek chciałam pojechać na zbiory oliwek, które odbywają się raz w roku, z Zaytoun – firmą, która wspiera palestyńskich rolników. W zeszłym roku nie udało mi się załapać na taki wyjazd, więc w zamian wybrałam się do Nikaragui.

W tym roku, gdy tylko zarobiłam pieniądze, pomyślałam: „Teraz pojadę do krainy mlekiem i miodem płynącej”. Wiedziałam, że październik i listopad jest tam czasem zbiorów. Zapisałam się na newsletter Zaytoun i dostałam informację, że w tym roku nadal mają wolne miejsca. Wszystko układało się cudownie. Dokładnie w czasie tournée po Palestynie miałam trzy tygodnie wolnego od jesiennej pracy.

Zaytoun to brytyjska firma założona w celu wspierania palestyńskich rolników poprzez sprawiedliwy handel i pomoc na farmach. Sprowadzają do Wielkiej Brytanii organiczne produkty z Palestyny. Kiedy mieszkałam w Anglii, kupowałam zioła i daktyle z Zaytounu, wspierając swoimi pieniędzmi kanał przepływu energii, który wierzę że jest wart zasilenia moimi pieniędzmi.

Oprócz mnie na Harvest Tour 2017 było siedmiu uczestników. Uważałam nas za całkiem ciekawą mieszaninę ludzi. Urocze małżeństwo po osiemdziesiątce, pisarz, kierowca ciężarówki, były architekt, projektant ogrodów, fotograf i ja, jak się okazało, najmłodszy uczestnik. Bardzo podobał mi się nasz wspólny czas. Czułam się komfortowo i bezpiecznie.

Niektórzy z nas byli bogaci w dobra materialne, niektórzy w doświadczenia życiowe, niektórzy w kreatywność, a niektórzy w Ducha. Spędziłam cudowny tydzień, wymieniając się pomysłami i dzieląc czas z nieznajomymi, których spotykałam podczas wyprawy z Zaytoun.


Miałam dwa życzenia dotyczące mojego pobytu w Palestynie. Po pierwsze, chciałam wydawać pieniądze w taki sposób, aby rodziny palestyńskie skorzystały z mojej wizyty. Oznacza to, że chciałam jeść i spać u lokalnych przedsiębiorców.

Po drugie, chciałam być tam Sobą. Marzyłam o spaniu na dachu w świetle gwiazd i pływaniu nago w morzu, bez konieczności bycia turystką na izraelskiej plaży nudystów.
Moje pierwsze życzenie spełniło się od razu. Podczas zbiorów oliwek zabierano nas do miejsc należących do rodzin palestyńskich. Przebywałam we Wschodniej Jerozolimie i w miastach, które zawsze znajdowały się po drugiej stronie dużego, czerwonego znaku ostrzegającego obywateli Izraela przed niebezpieczeństwem, jakie się za nim kryje. Jednym z miast uznawanych za strefę zakazaną była Sebastia.

Tutaj spełniło się kolejne z moich życzeń. Właściciel pensjonatu, w którym nocowaliśmy, w odpowiedzi na moje zapytanie pozwolił mi spać na dachu. Był temu bardzo przychylny. Co więcej, następnego ranka był zainteresowany wszystkimi moimi snami. Miałam tam znaczący sen, ale opowiem o nim innym razem.

Moim najpiękniejszym wspomnieniem z Harvest Tour są szczery wyraz twarzy i błysk w oczach starego rolnika, który zachęcał mnie do jedzenia potraw przygotowanych przez jego żonę i córki. Zbieraliśmy z nimi oliwki, a później z całą rodziną urządziliśmy piknik na ich farmie. Spotkaliśmy się tam z prawdziwą gościnnością i życzliwością.

Dokładnie z tego samego dnia pochodzi moje najsmutniejsze wspomnienie związane z Harvest Tour. Ten sam stary rolnik podawał mi do picia jedną z imperialistycznych, słodkich wód, najwyraźniej sądząc, że jest to dobra i modna rzecz do poczęstowania gości. Smutno było mi patrzeć na zanik świadomości starej populacji. Było to tym boleśniejsze, że widziałam na jego twarzy szczerą chęć ofiarowania tego, co miał najlepsze. Wtedy zrozumiałam, że naiwne zaufanie do popularnych marek napojów i żywności panuje na całym świecie.

W Palestynie dramatycznie brakuje bieżącej wody i dostęp do niej jest mocno ograniczony. Rozumiem to, ale mają wodę butelkowaną o nazwie „Nadzieja” i po prostu żałuję, że nie piją jej więcej zamiast czarnych wód kapitalizmu.

Spotkanie z innymi rolnikami podczas nocnego tłoczenia oliwy w wiosce było dla mnie czymś wyjątkowym. Pięćdziesiąt lat temu w Polsce moja babcia produkowała olej konopny i opowiadała mi, jak to kiedyś wyglądało. Powszechne było używanie prasy olejowej. Teraz nawet nie znam osobiście nikogo, kto robiłby własny olej. Nie dziwi mnie, że tam, przy wspólnej prasie, poczułam się, jakbym przeniosła się w czasie do dawnej Polski.

Byłam pełna radości. Wszyscy rolnicy też wydawali się szczęśliwi, siedząc dumnie na swoich traktorach. Był wieczór, ale miejsce tętniło życiem. Poczułam się z nimi tak związana, że myślałam o nich, jak o moich dziadkach. Nigdy wcześniej nie próbowałam oleju prosto z prasy. W tamtym momencie byłam najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi.

Jeden z rolników zawołał mnie do siebie i pokazał mi cały proces przekształcania swoich oliwek w oliwę. Nadal wzruszam się na myśl o tej chwili. Poczułam tam obecność Ducha. W ciągu jednej sekundy po prostu się zatrzymałam i miałam okazję rozejrzeć się i poczuć atmosferę, która była piękna. Płaczę, wspominając szczęśliwe twarze Palestyńczyków w tamtym momencie. To musiało być wielkie wydarzenie dla tych zwykłych rolników, mieć ośmioro gości z odległych krajów, którzy dzielili z nimi czas i przestrzeń podczas błogosławionego okresu zbiorów.

Wszędzie gdzie się pojawialiśmy, opowiadano nam o trudnościach, obciążeniach, trudzie, zniszczeniach, niesprawiedliwości i wszystkim, co wiąże się z okupacją. Mogliśmy to także zobaczyć na własne oczy. To doświadczenie pokierowało mnie jeszcze bardziej w stronę prowadzenia etycznego sposobu życia i docenienia tego, co zwykle uważam za oczywiste – w tym przypadku oliwy z oliwek i wody.

Normalni sąsiedzi, to kolejne błogosławieństwo, którego już nie chcę uważać za coś oczywistego po zobaczeniu zniszczeń w Hebronie.

Będąc w Hebronie, dowiedziałam się w tamtejszej fabryce szkła czegoś, czego wcześniej nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Czy wiesz, że szkło składa się z piasku? Widziałam na własne oczy jak powstawało, ale nadal w to nie wierzę.

Trochę jak dalej nie wierzę w poziom żydowskiego fanatyzmu zaobserwowany w pozostałej części miasta.

Po zakończeniu Harvest Tour zostałam jeszcze na dwa tygodnie, by samodzielnie dalej zwiedzać Palestynę. Zgłosiłam się na ochotnika do Namiotu Narodów. Jest to rodzinna farma edukacyjno–ekologiczna otoczona pięcioma izraelskimi osadami. Pomimo tego, że od stulecia ziemia oficjalnie należy do tej konkretnej rodziny, muszą oni nieustannie o nią walczyć teraz w sądzie. Poza tym na ich ziemi robi im się wiele rzeczy, które mają na celu utrudnienie ich życia i zmuszenie do rezygnacji z ziemi. Między innymi pola z ich młodymi drzewkami oliwnymi są niszczone przez buldożery.

Gdy jeszcze podróżowałam z grupą Zaytounu, złożyliśmy im krótką wizytę i słuchałam, jak jedna kobieta z rodziny Nassar opowiadała o tym, jak „nie chcą oni być niczyimi wrogami”. Pomyślałam, że jej osobowość i umiejętności komunikacyjne są niesamowite. Chciałam się od niej uczyć o pokojowym oporze i o tym, jak zmienić negatywną energię w pozytywne działania.

Namiot Narodów to miejsce na wzgórzu z podstawowymi udogodnieniami: blaszane namioty, zaadaptowane na użytek ochotników jaskinie, toalety kompostowe i prysznice na świeżym powietrzu. Rodzina Nassar nie jest w stanie wspierać finansowo wolontariuszy, dlatego też musisz zapłacić za wyżywienie, które otrzymasz oraz pokryć pozostałe koszty pobytu.

Po przyjeździe doświadczyłam ogromnego spadku komfortu życia. To już nie były warunki pensjonatowe. Faktycznie pensjonat w Sebastii sprawiał w tym przypadku wrażenie pałacu. Wewnątrz mojego kilkuosobowego, blaszanego namiotu w którym byłam sama, nie mogłam powstrzymać się od poczucia, że znalazłam się w scenie jak z filmu wojennego, w której medycy pomagają rannym. Ciągły dźwięk wydawany przez helikoptery przelatujące nad moją głową, tylko potęgował to uczucie.

Zaskoczyło mnie, jak zimno i wietrznie było na szczycie wzgórza. Jedliśmy na zewnątrz i często wiatr zwiewał moją sałatkę z talerza. To był tylko jeden z powodów, dla których przez pierwsze dni toczyłam wewnętrzną walkę.

Byłam całkowicie zależna od gospodarzy jeśli chodzi o jedzenie i nie było ono tak niesamowite jak to, co jadłam podczas Harvest Tour. Nagle nie mogłam już cieszyć się taką ilością granatów, pomarańczy czy soków z mango, jak wtedy, gdy byłam w Jerozolimie. Wtedy mogłam po prostu kupić to, na co miałam ochotę.

Następną niedogodnością było swędzenie odbytu. Tak, swędział mnie odbyt. Do mycia się dostępna była tylko lodowata woda i pomimo tego, że mogliśmy brać prysznic dwa razy w tygodniu po dwie minuty, nie korzystałam z przysługującego mi przydziału wody. Zimna woda to mój słaby punkt. Jak wszędzie na świecie, gdzie nie mogłam wziąć gorącej kąpieli, zrobiło mi się siebie żal.

Zaczęłam myśleć: Znowu?! Naprawdę?! Znowu to sobie zrobiłam?! Znowu zabrałam siebie do tak zacofanego ekonomicznie miejsca? Dlaczego w ogóle chciałam tu przyjechać, na ten projekt na wzgórzu?. Nie tylko nie pamiętałam mojej pierwotnej motywacji, aby dołączyć do farmy, ale także krzyczałam w myślach: I jeszcze za to płacę! Płacę za to jedzenie i łóżko!.

Jak widzisz, nie czułam się tam zbyt komfortowo i zaczęłam karmić wewnętrzną urazę do goszczącej mnie rodziny. To była moja wewnętrzna walka, którą tam ze sobą wygrałam, bo po kilku dniach w końcu dotarłam do samej Siebie. Pomyślałam: Przecież nie przyjechałam tu, żeby być w takim stanie umysłu. Zawsze chciałam przyjechać do Palestyny, poznać tutejszą ludność, żyć tak, jak oni żyją. Teraz, kiedy tu jestem, nie podoba mi się to, co słyszę w mojej głowie. Wszystkie te wymówki, żale i skargi tylko dlatego, że wieje wiatr, woda jest lodowata, i jedzenie jest zawsze takie samo.

Przypomniałam sobie cytat, który widziałam na murze separacyjnym przy hotelu Banksy’ego w Betlejem.

„Jeśli przyszedłeś mi pomóc, marnujesz swój czas. Jeśli przybyłeś, bo twoje wyzwolenie jest powiązane z moim, to współpracujmy razem”. Przemówiło to wprost do Mojego Serca. Bardzo dobrze zrozumiałam jego przesłanie.

Nie przyjechałam do Palestyny, żeby pomagać. Przyjechałam, żeby być aktywną, ale nie żeby być aktywistką czy kimś w tym rodzaju. Przyjechałam jako Człowiek, chcący się uczyć. Moją motywacją była wymiana. Nie przyjechałam na farmę tylko po to, żeby dać rodzinie, ale też żeby od nich otrzymać. Kiedy przypomniałam sobie, że chodzi o wymianę, moje nastawienie uległo zmianie.

Niemal natychmiast poczułam potrzebę zdjęcia butów i poczucia ziemi pod stopami. Być Sobą, przestać się stawiać. Pracowałam wtedy w zielarni, przycinając krzew rozmarynu i przenosząc kamienie.

Przy jednoczesnym wykonywaniu pracy fizycznej w ogrodzie, zaczęłam sobie wyobrażać, że wykonuję pracę wewnątrz mojej głowy, oczyszczając ją z niechcianych korzeni przekonań religijnych i ograniczających mnie nawyków myślowych.

Gdy moja bosa stopa dotknęła ziemi, w końcu do mnie dotarło – jestem w miejscu, które wyznawcy trzech religii nazywają Ziemią Świętą. Czuję pod stopami tzw. Ziemię Obiecaną.

I niemal od razu przyszło mi do głowy: Tak! Oczywiście, że jest święta. Jest święta, bo daje nam pożywienie. Ziemia jest zawsze święta, jeśli zrozumiemy, że nas żywi, pozwala nam być samowystarczalnymi i żyć. Nie chodzi tu o lokalizację, ale o nasz stosunek do niej: cała ziemia jest święta.

W tym momencie poczułam się wolna. Poczułam się, jakbym w swojej osobistej podróży dotarła do ważnego miejsca – mojego psychicznego stanu „Domu”. Poczułam się wolna od wpływów religijnych w mojej głowie i w jakiś sposób poczułam, że okultyzm we mnie się wtedy skończył. Jeszcze tego do końca nie rozumiałam, ale tak właśnie się poczułam. Życie znów było takie piękne. Odzyskałam swój szczęśliwy stan umysłu.

Następnie pracowałam na polach z młodymi drzewkami oliwnymi. Podziwiałam piękno krajobrazu i cieszyłam się towarzystwem otaczających mnie ludzi. Jadąc traktorem czułam się szczęśliwa jak za czasów dzieciństwa.

Praca była ciężka. Ziemia jest tam bardzo kamienista. Właściwie powinnam powiedzieć, że pomiędzy kamieniami było tam trochę ziemi. Pierwszy raz w życiu trzymałam w rękach kilof. Kopałam doły wokół drzew oliwnych i zabezpieczałam je płotami. Po wielu dniach tej pracy już wiedziałam, że kiedy tylko to sobie przypomnę, to będę wdzięczna za oliwę z oliwek i oliwki.

Ciężka praca fizyczna szła w parze z niesamowitym czasem. Całkowicie zakochałam się w członkach rodziny Nassar i sposobie, w jaki nas traktowali. Wiele razy patrzyłam im w oczy i widziałam w nich iskierki.

Dopiero gdy przestałam się nad sobą użalać, zaczęłam zauważać, jak czują się ludzie wokół mnie. Zaczęłam zwracać uwagę na to, co czuje stara kobieta, kiedy mówi mi „dziękuję”. Jak czuje się jej syn, kiedy woła mnie po imieniu, żebym mu pomogła. I widziałam, że są szczerzy, kiedy wyrażają swoją wdzięczność, a także kiedy dają mi rękawiczki i mówią: „zrobimy to razem”.

Wolontariusze też byli pięknymi ludźmi, inspirującymi i pełnymi pozytywnej energii. Wszyscy spotykaliśmy się podczas wspólnych posiłków, towarzyszyło nam wiele opowieści i dużo śmiechu. Takie wspaniałe wspomnienia, które pozostawili we mnie ludzie różnych narodowości.

Wśród nas, wolontariuszek, była także młoda Izraelka i czułam, że to wyjątkowe móc pracować obok niej. Czułam wiadomość płynącą z samej jej obecności w tym miejscu. Niesamowicie było słuchać jej historii. Dowiedziałam się jakie książki czyta, kim są jej rodzice, jak to się stało że ona i jej brat nie poszli do obowiązkowego izraelskiego wojska. Dzięki niej czuję, że poznałam też trochę życie Izraelczyków, nie tylko Palestyńczyków.

Poza tym co noc byłam na szczycie wzgórza i obserwowałam światła izraelskich osiedli wokół nas. Dla mnie był to piękny widok, bo światła w nocy zawsze mnie fascynowały, odkąd byłam dzieckiem. Sprawiają, że zastanawiam się nad życiem ludzi w domach, w których świecą. Znowu zamarzyłam o latającym dywanie, który uniósłby mnie nad ulicami z lampami i mogłabym zajrzeć do wnętrz domów, w których jest ciepła woda. Co robią ich mieszkańcy? Co czują? O czym myślą? Przy ich nowoczesnych osadach my musieliśmy tam wyglądać jak typowi jaskiniowcy.

W weekend miałam wolne. Postanowiłam ponownie udać się do Betlejem. Podczas pierwszej wizyty w tym miejscu byłam zszokowana. Dlaczego? Sama się nad tym zastanawiałam.

Jestem z Polski, kraju bardzo oddalonego od Palestyny. Dlaczego tak dobrze znam nazwę tego palestyńskiego miejsca? Jeśli powiem komukolwiek tutaj nazwę mojej rodzinnej wioski Stary Śleszów, nikt nie będzie wiedział, gdzie to jest. Ale oczywiście ja, urodzona w katolickiej Polsce, nie uniknęłam biblijnego udomowienia.

Tylko że obraz Betlejem, jaki pamiętam z opowieści biblijnych i miasta, które zobaczyłam, nie pasują do siebie. Przede wszystkim w miejscu stajenki, w której narodził się Jezus, stoi ogromny, kamienny budynek. Poczułam się bardzo zawiedziona, gdy go zobaczyłam. Nie ma już miejsca dla zwierząt i roślin. Tylko taksówki i tłumy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby wejść do środka.

Drugim szokującym odkryciem było dla mnie zobaczenie szyldu Biedronki. Biedronka to znana sieć supermarketów w Polsce. Moja mama tam pracuje. Biedronka? Tego na pewno nie ma w Biblii! – pomyślałam. Oczywiście ma to na celu przyciągnięcie uwagi ogromnej liczby pielgrzymów z mojego kraju.

Po pewnym czasie Betlejem znudziło mi się ogromnie. Hałas ulicznego ruchu, ludzie ciągle próbujący mi coś sprzedać i zbyt wielu mężczyzn patrzących na mnie jak na seksualnie atrakcyjną cudzoziemkę, a nie jak na istotę ludzką.

Jednak nadal chciałam nieturystycznie doświadczać Palestyny. Więc w wolny od pracy na farmie weekend ponownie pojechałam do Betlejem. Zaryzykowałam i skontaktowałam się z moim nowym palestyńskim przyjacielem. A poznałam go tak.

Podczas wycieczki grupowej z Zaytoun w jednej z betlejemskich restauracji podszedł do mnie młody kelner. Zainteresował się moją festiwalową bransoletką. Byłam bardzo zaskoczona, bo ja sama nawet nie zdawałam sobie sprawy, że nadal ją mam na nadgarstku.

Bransoletka pochodziła z jednego z festiwali psytrance w Polsce, na którym byłam latem. Okazało się, że ten młody człowiek jest wielkim fanem muzyki psytrance i w ogóle festiwali muzycznych. Dał mi swój numer i zaoferował swój dom, gdybym potrzebowała miejsca do spania, słuchania muzyki, zapalenia i relaksu.

Nazywał się Bishara. Tylko tyle o nim wiedziałam, ale pomyślałam, że zaryzykuję. Nie chciałam być turystką. Chciałam poznać prawdziwą Palestynę. Postanowiłam skorzystać z jego propozycji. Zadzwoniłam do niego. Przyjechał po mnie swoim samochodem.

Na początku atmosfera nie była jeszcze zbyt luźna, zwłaszcza po tym, jak powiedział mi, że odbierzemy jego przyjaciela z siłowni, bo on też będzie z nami w mieszkaniu. Zaczęłam wątpić, czy podjęłam właściwą decyzję.

Nie tylko nie znałam Bishary, ale teraz także jego przyjaciela – przyjaciela, który trenuje na siłowni. Od razu pomyślałam stereotypowo o łysym mężczyźnie pełnym testosteronu, żałując swojej decyzji o skontaktowaniu się z Bisharą.

Jednak nie trwało to zbyt długo. To jest sobowtór Jezusa – pomyślałam, kiedy zobaczyłam Daniela wychodzącego z siłowni. Od razu wyczułam, że ten człowiek jest potulny jak baranek. Poza tym okazało się, że był to dopiero jego pierwszy dzień na siłowni.

W domu Bishary od razu poczułam się jak u siebie. Bawiłam się z jego psem i wzięłam długi, gorący prysznic. Niesamowicie było przebywać z tymi chłopakami, zobaczyć, jak i gdzie mieszkają. Zobaczyć ich ogród. Doświadczyć ich piątkowego wieczoru. Wejść w ich życie.

Jedliśmy, paliliśmy i słuchaliśmy psytrance. Nie było żadnych pytań. Czułam się, jakbym była z przyjaciółmi, ciesząc się ich towarzystwem i kanapą. To było jak impreza psychotrance w ich salonie. Oni naprawdę lubią taki rodzaj muzyki. Ja też, ale muszę przyznać, że dla mnie to zmiana. Psytrance znam tylko z letnich festiwali, na które jeździłam.

W pewnym momencie Daniel poprosił mnie o puszczenie mojej ulubionej piosenki. Bez zastanowienia ją puściłam. Siedziałam tam, poruszając głową w rytm muzyki całkowicie zafascynowana tekstem mojego wybranego utworu i minęło trochę czasu, zanim zauważyłam, że chłopaki płakali ze śmiechu i patrzyli na mnie z niedowierzaniem.

– Kim jest ten starzec? – Daniel zdołał mnie zapytać, wciąż krztusząc się ze śmiechu.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że o ile ja wciąż byłam w dokładnie tym samym imprezowym nastroju słuchając Susan Leonarda Cohena, prawie tak, jakbym nadal słuchała muzyki trance, o tyle moi znajomi byli w szoku od nagłej zmiany nastroju. Obraz Leonarda Cohena na ekranie telewizora był dla nich ogromnym zaskoczeniem.

Kiedy sobie to uświadomiłam, nie mogłam przestać się z siebie śmiać. To było po prostu komiczne. Oczywiście oni nigdy wcześniej nie słuchali Cohena i na pewno nie spodziewali się, że usłyszą kogoś takiego tego wieczoru.

Następny poranek był jeszcze zabawniejszy. Obudziłam się na kanapie w salonie. Bishara poszedł do pracy, byłam więc tylko ja i Daniel w drugim pokoju.

– Jak masz na imię? Kim jesteś? – zapytał mnie przemieszczając się przez salon do kuchni.

Śmiał się w tym samym czasie, uznając za zabawną tę sytuację, w której oboje się znaleźliśmy.

 Skąd znasz Bisharę?

– Właściwie to go nie znam… – odpowiedziałam szczerze.

Dowiedziałam się, że Daniel dostał zadanie opiekować się mną w czasie, gdy Bishara był w pracy.

Daniel był niesamowitym towarzyszem podróży. Poszliśmy do miasta. Okazało się, że Daniel pracuje w instytucie Jana Pawła II w Betlejem. Tam stale wykonuje krzyże i wizerunki Narodzenia Pańskiego z muszli i kamienia. Powiedział mi, że ma dość robienia w pracy ciągle tego samego, ale ludzie przyjeżdżający do Betlejem tylko to chcą kupować, a ten biznes należy do instytutu a nie do niego. Na moją prośbę Daniel zrobił mi tam grzybka halucynka.

Poczułam, że mogę zaufać osobie z wyglądu podobnej do Jezusa i być szczera. Powiedziałam mu, jakie jest moje marzenie na ten weekend.

– Chcę pojechać nad Morze Martwe. Nie założę bikini, nie ogolę się i chcę pływać nago.

Patrzył na mnie przez kilka sekund zamyślony, jakby coś obliczał w swoim umyśle.

– To jest możliwe – odpowiedział.

Potem spojrzał na moje przedramię i powiedział:

– Myślę, że wygląda ładnie, nawet jeśli tego nie ogolisz.

To był mój czas, żeby wyglądać na zdumioną. Golić przedramiona? Nie mogłam uwierzyć, że komuś to w ogóle przeszło przez myśl.

Następnego ranka zrobiliśmy zakupy spożywcze i pojechaliśmy nad Morze Martwe. Jazda samochodem była niesamowita. Dla mnie to było jak jednoczesne oglądanie filmu i bycie w nim. Panował wakacyjny nastrój, w samochodzie grała muzyka, a sceneria po drodze nie przypominała niczego, co widziałam wcześniej. Zbliżaliśmy się do Jerycha: pustynny krajobraz, palmy, Beduini z wielbłądami, góry pokryte piaskiem.

Zaparkowaliśmy samochód przy drodze i poszliśmy parę kilometrów w stronę morza. Miejsce, które wybraliśmy na kąpiel, było pustym terenem bez śladów obecności innych ludzi, po kilometrach spaceru po wydmach od drogi.

W rzeczywistości kiedy po zaparkowaniu przy drodze, szliśmy już w stronę morza, izraelska policja zatrzymała swój samochód obok naszego i dała nam sygnał dźwiękowy, abyśmy wrócili do zaparkowanego samochodu. Na szczęście mieli tylko na celu poinformowanie nas, że w miarę oddalania się od drogi głównej w stronę morza, istnieje niebezpieczeństwo zapadnięcia się w piasek i że nikt nas tam później nie znajdzie. Nie baliśmy się tego.

Gdy policja odjechała, już nikt nie mógł powstrzymać mnie przed spełnieniem marzenia o byciu Sobą w Palestynie. Chyba, że ja sama. Ale nie miałam zamiaru rezygnować z bycia całkowicie naturalną nad Morzem Martwym. Choć chłopaki byli nieśmiali i nie rozebrali się do naga, ja to zrobiłam.

Woda w Morzu Martwym jest tak słona, Dali. Nic tam nie żyje. Kiedy pływaliśmy, byliśmy jedynymi żywymi istotami w tej wodzie. Czy potrafisz to sobie wyobrazić? Posmarowałam się czarnym błotem. Dla mnie był to najlepszy peeling. O takim spa marzyłam od dawna. Po ciężkiej jesieni wreszcie mogłam rozpieszczać swoje ciało i cieszyć się niesamowitymi minerałami pochodzącymi z Natury.

Puściliśmy muzykę z telefonów i jedliśmy owoce. Tańczyłam, czułam się jak na festiwalu. Sceneria była iście księżycowa. Wokół nas nie było absolutnie żadnego innego życia, jedynie rozległe obszary piasku i ogromne góry daleko. Woda była taka spokojna, żadnych fal.

Być może ciekawi Cię, co jeszcze się tam wydarzyło.

W pewnym momencie zauważyłam, że Daniel patrzy na moje ciało, jakby podziwiał jego Stwórcę. Z kolei Bishara patrzył mi głęboko w oczy, jakby próbując zmienić moją częstotliwość, ale mu się nie udało. Śmialiśmy się z tego później.

W drodze powrotnej złapaliśmy gumę i okazało się, że chłopaki nie wiedzieli dużo więcej niż ja, jak sobie z tym poradzić. Na szczęście jeden, starszy od nas Izraelczyk zatrzymał się i po prostu zmienił nam koło, tak jak zrobiłby to ojciec dla swoich dzieci. Bardzo doceniłam tę lekcję. Dlaczego to była dla mnie lekcja? Bo był to bezinteresowny akt dobroci, którego nie spodziewałam się w miejscu, gdzie drogi są podzielone i różne narodowości mają różne kolory tablic rejestracyjnych.

Dotarliśmy do punktu kontrolnego. Zatrzymało nas czterech izraelskich nastolatków z bronią automatyczną – żołnierzy. Szukali haszyszu, tylko o to pytali chłopaków.

- Już wszystko wypaliliśmy. – Tylko tyle odparły chłopaki.

Spotkanie z żołnierzami było jak nagłe przebudzenie z pięknego snu o letnim festiwalu nad Morzem Martwym. Jeden z żołnierzy, swoją drogą zabójczo przystojny, zapytał mnie:

– Co robisz w Izraelu?

Izrael?! Jak ja się nagle znalazłam w Izraelu?

Byłam naprawdę zszokowana. Ostatnie co wiedziałam, to to, że jechaliśmy gdzieś drogą pomiędzy Morzem Martwym a Betlejem, wciąż w granicach Palestyny. Na szczęście nie powiedziałam tego na głos. Udało mi się zamknąć szczękę, która wciąż była otwarta z zachwytu nad jego rysami twarzy.

– Jestem na wakacjach w Betlejem – odpowiedziałam i nas puścili.

Z tego doświadczenia z żołnierzami rozumiem, w jaki sposób państwo Izrael rozwija się na lądzie, najpierw rozwija się w głowach młodych ludzi. Przypomina mi to słowa piosenki:

„...wiosłuj, wiosłuj łódką,
delikatnie w dół strumienia.
Wesoło, wesoło, wesoło
życie jest tylko snem”.

Melodia, którą słyszałam z placu zabaw żydowskiej szkoły religijnej niedaleko Namiotu Narodów.

Zgadzam się także z Izraelką z Izraelskiego Komitetu Przeciwko Wyburzeniom Domów Palestyńczyków: „Izrael nie potrzebuje armii żołnierzy – potrzebuje armii uzdrowicieli”.

Wracając do momentu przejścia przez punkt kontrolny, nie byłam tam w stanie rozmawiać o granicach, czułam, że moją jedyną obroną tam jest mój nie palestyński paszport i lepiej być cicho.
A skoro już mowa o granicach, podczas wyjazdu z kraju, na lotnisku w Tel Awiwie, na mój paszport naklejono naklejkę z numerem sześć. Oznacza to, że izraelscy celnicy uznali mnie za poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa ich kraju. Mój laptop był tam tyle razy prześwietlany, że do tej pory dziwię się, że w nocy nie świeci.

Wszystko dlatego, że byłam pięć razy w Turcji. Cóż poradzę na to że Stambuł to piękne miasto, dokładnie w połowie drogi między Polską a Arabią Saudyjską, idealne miejsce na spotkanie ze swoim księciem.

Ciąg dalszy nastąpi…

Malwina Aisha, 2017

Comments are closed.